Do Warszawy nigdy mi się nie chciało dymać, kolejka
zawsze napchana jak chuj i jeszcze się spóźnia, wszyscy spięci jakby z kupą w
środku, a w robocie jaka by nie była cały czas to pierdolenie o, kurwa, rozwoju.
Wypierdalać. Tylko skąd wziąć pieniądze w Pruszkowie? Dookoła warsztaty, jakieś
garmażerki w centrum i Macdonald, w którym jebie. Czasem jak się już zjarałem,
to lubiłem sobie wejść do tego Maca, usiąść albo i stanąć naprzeciwko tych
biedaków i patrzeć jak ganiają. Cały czas, cały czas. Ręce, ręce, ręce, głowy,
głowy, oczy, oczy. Kupowałem jak król duże frytki, patrzyłem na nich jak solą i
mówiłem sobie:o nie kurwa, ja tu, kurwa, pracować nie będę!Tylko gdzie?
I wtedy się zaczęło. Bum w budowlance. O, o, o.
Szybko, szybko, kurwa. Kupujemy mieszkanie, jedno, dwa, a drugie na wynajem,
nie kupmy za dziesięć procent, a potem sprzedamy od razu z górką, Dobra, dobra.
Do Pruszkowa temat wjeżdżał wolno, ale pierwszy raz się zastanowiłem co i jak,
jak jechałem z dziewczyną się dymać, tam na te dawne stawy, a na tych domach co
je budowali w stronę Malich, było napisane jednego dnia – pięćset a drugiego
dnia sześćset tysięcy. Jedna taka transakcja, trzeba wziąć to pod uwagę, to nie
jest kurwa lizak w sklepie z marżą jak błoto na butach, tylko i sto tysięcy.
Jak się nie schylić?
Zadzwoniłem. Najpierw obejrzeć taki dom, może kupię,
ha ha. Na miejscu był już właściciel. Wszedłem z handlarzem, obydwaj krawaciarze,
ale raczej sztucznego chowu. Właściciel od razu pokazuje dom, chwali się, że on
jest lepszy krawaciarz, bo on był szefem Amnesty International w Polsce, siada
w fotelu, fotel też na sprzedaż, ale siada, podpiera się łapą poważnie jak na
wieki wieków amen. Będzie palił fajkę, skąd oni się biorą, spod jakich podług
wyłażą. Czy ja bym nie kupił chałupy. Pyka!
Ja bym kupił, czemu nie. Za ile. Pytam. No wie Pan,
za milion trzysta. Za milion mówię. Już rozmowa, jakby lżejsza o te trzy stówy,
za milion to on by może sprzedał, bo on tego miliona potrzebuje, wzywa go
Amnesty w Londynie. A niech go nawet do mamra wsadzą, nic mi do tego. Mnie się
już widzi, że tu żeśmy lekką ręką rozliczyli trzy stówy, a można się przy
takich kwotach sporo pomylić, to lepiej, jakby się mylili przy mnie. Mówię, wie
pan, ale ja pieniądze, będę miał za pół roku, bo teraz mam zamrożone,
mieszkanie w kupnie, jeszcze nie zbudowane.
A to pan też spekuluje? Spekuluje! Co za słowo. Tak
pyta krawaciarz. No tak się złożyło, pierwszy raz będę takiej, można to
powiedzieć, spekulacji dokonywał. Wszyscy jak jeden chuj się śmieją, pieniążki
liczą, liczymy sobie, Amnesty International, ja wam tu wszystko opowiem, ja
stąd jestem i tu się wychowałem. I tu chcę mieszkać. Już sobie dziewczynę do
tego domu upatrzyłem. Takie tam pierdolety im wkładam do łbów. Słuchają, co
mają nie słuchać. Wszystko dogadane. Jeszcze potem jadę z dziewczyną, znowu na
dymanie. Pokazuję jej chałupę i mówię poczekaj, poczekaj, pójdę jeszcze do
capa. Z uśmiechem na ustach i cipą mieniącą się w oczach łatwiej pogadać. Raz,
ciach, transakcja pójdzie, a potem będę walił pod te sto tysi następne, które
jeszcze zjedzie. Dziewczyno, co ty byś zrobiła za te sto tysięcy.
No wie Pan, przejeżdżałem, co by Pan zrobił, jak ja
bym tak poza agencją, chciał ten dom kupić, dało by radę. Za dziewięćset
tysięcy. Nie chcę tak wprost, ale wie Pan, dziewczyna tu w aucie czeka, szyby
zaparowane, ruchać się wszystkim chce. A on swoje, że ratował z więzienia, przeszłość
konspiracyjna, że listy pisał, że cała Polska od gór do morza, od morza do
morza go zna i on tak nie może, ale on się musi żony spytać. To już wiem, że
stówa by była moja. Że za dziewięć paczek, to się będzie z palcem w dupie,
takie domy kupować, byle tylko kurwa je szybko znaleźć, kurwa, przejąć i czekać
na zwrot kosztów.
Przecież jak w lato skoczyły mieszkania i lecą, lecą
w kosmos drugi rok, tak samo zaraz domy wystartują. Oni, ten dziadek mogą sobie
narzekać, ale ja tu widzę obok pole kapusty. Rośnie mamona. Chodź, chodź mała w
pole kapusty.
Po tym pierwszym swoim doświadczeniu, „spotkaniu” poszedłem
do maca, zjarałem się już w kiblu, zamówiłem frytki i zacząłem rzucać frytkami
tych za ladą – jak chcecie to was nakarmię.
Nawet nie zauważyli, że lecą. Co nie zbieracie. Zobaczycie, jak przyjdę
z pieniędzmi, krzyczałem w drzwiach. I się zaczęło. Problem z robotą
rozwiązany. Kim trzeba być? Agentem. Włożyć gajer i śmigać w pośrednictwie.
„Najlepsza dzielnica Pruszkowa. Rozwojowa, a zarazem
cicha. To paradoks niespotykany w żadnym z satelickich miast Warszawy, że wciąż
istnieje pole do rozwoju miejskiego, ale tylko jakościowo. Większość domów to
przedwojenne wille, plany zakładają jednolitą zabudowę, placów budowlanych do
uzupełnienia jest już wyłącznie około trzydziestu procent i liczba ta się
zmniejsza. Więc, okolica rozwojowa, proszę mnie zrozumieć, znaczy tyle co
wkrótce elitarna, a gmina inwestować w drugie i trzecie funkcje mieszkalne.
Nawet nie zieleń, proszę spojrzeć dookoła. Zielono, a mamy listopad. Chodzi
raczej o pełne oświetlenie, studnie oligoceńskie co trzy ulice, garby na
ulicach. Czy widzieli państwo takie rzeczy w Konstancinie, błotnistym i
mrocznym lub w odległym nawet stąd Milanówku, w którym po zmroku nikt się nie
pojawia? No właśnie, nie chcę państwa zbyt usilnie zachęcać, to też jest dla
mnie komfortowa sytuacja, wiem, ze ceny domów idą w górę, dopiero zaczynają,
jeśli wrócicie Państwo za tydzień, być może – jeśli i mi się poszczęści i
znajdę następną ofertę, bo tą raczej sprzedam, będziemy rozmawiać o następnym
domu. Czy przekonałem Państwa?” Taka
gadka.
Miałem taką książeczkę w domu. Brewiarz dyplomatyczny,
nie wiem, kurwa, skąd się wzięło to gówno, w skrócie „jak oszukiwać”, z
szesnastego wieku chyba, ale pomagało bardzo. Okazuje się, że kapelani też
umieją mordy krzywić na zawołanie, jakichś podstawowych trików nauczyłem się
stamtąd i dawaj. W rok było ze cztery stówy i to tylko z agencji, zacząłem
myśleć, jak się z nimi nie dzielić i założyć własną. Za to że mają szyld
odpalać połowę mojej kasy? W życiu. „Witek kwadrat” Agencja nieruchomości.
Nieruchomości jak nieruchomości, wkrótce miałem wspólnika. Jak znalazłem
takiego samego typa, który działał za połowę tych cen, co ja, to zaczęliśmy być
najbardziej ruchomi w całym Pruszkowie. W tą i z powrotem. Ja jemu, on mnie na
swoje rewiry nie zaglądaliśmy, odsyłaliśmy tylko do siebie nawzajem i kosiliśmy
frajerów.
Pierwszy milion jak żeśmy ukręcili na tym, to
poszliśmy sobie do niego do knajpy, zamówiliśmy po dziwce, ale wszyscy spiliśmy
się na tyle, żeby nie wiedzieć, co się dzieje i przeleżeliśmy na chodniku do
rana. Knajpy mieli nie zamykać, nie zamykali. Świt, pies mnie liże i moje
niezniknięte milion złotych, kapitał zakładowy. Poważniałem, już mi się nie
chciało czasem podjechać pod sklep i sprzedawać. Pieniądze i tak przynosili,
jak matka dziecku chusteczkę niesie, bo się mu buzi zafajdało. Tyle tego było. Lubiłem
sobie popatrzeć na klientów, co i jak. Smutek biznesmena, nie. I tak kurwa,
wykręciłem najdziwniejszy dla mnie interes, bo po co to wszystko opowiadam.
Kurwa, dla nich.
Tu by się przydał jakiś opis przyrody, że było wtedy
w Pruszkowie ładnie, wiosennie, i choć ogólnie breja i syf, to jednak jak
wychodziło słońce, to napierdalało jak w kościele, alleluja. A że ja już
świruję, jak jest styczeń, bo idzie wiosna-wiosna, wiec od razu mi się wszystko
podobało. Oni też. Przyszli grupą, na peron, widziałem ich po schodkach, jak
cyk, cyk, wchodzą. Jeden po drugim jak kaczki, na przedzie tęgawa matka. Perony
w Polsce długie, zresztą, gdzie nie długie; iść musieli do mnie a z pięć minut.
Patrzę na nich, myślę, piętnastu będzie dom kupować, po co, na co? Ale chcą
oglądać, co jeden nie dojrzy, to drugi sprawdzi, niech mają. Oprowadzę.
Idą, już się słyszymy i taka gadka leci. Dzień
dobry, my tu z Warszawy przyjechaliśmy, Na Grochowie mamy taką wspólnotę
lokalną i nam będą budować teraz po drugiej stronie zajezdnię autobusową i my
chcemy się wyprowadzić, bo to będzie przeszkadzać, kupić coś większego, małą
kamienicę, czy może raczej większy dom, taki na trzy piętra, wspólna klatka.
Tak jak w ofercie, ale jak się znajdzie i coś obok, to może być. Też.
Byli, kurwa, dziwni na maksa. Jak ona mówiła, a
mówiła tylko ona, to reszta łapała się za ręce, albo wykręcała mordy w niebo,
jeden szczypał, to widziałem, tak poręcz, aż ją obszczypał z lakieru. Chuj,
kurwa, klient nasz Pan. Dawaj.
Ale nie kupili. No to dobrze, to oni się jeszcze
odezwą. Niech będzie. Czemu nie. Dzwoni telefon za tydzień równo. Czy nie
moglibyśmy. Moglibyśmy. I znów. Wiosna taka, że już jak się zamyka oczy, to się
od słońca czerwono robi na gałach, już czekam na nich na tym dworcu, zamknięte
oczy, marzę, jakie sushi wieczorem będę jadł. Do kogo pojechać potem. A tamci
znów. Dzień dobry, mówi gruba. Obleśnie gruba, jakby wpierdalała paszę taką, co
się jeszcze w workach nosiło. Czy klęczy przy jedzeniu, ją pytam, ale nie
słyszy. Też mam głupie pomysły. Co z tego, że świnia. Ma kabonę, ma.
No to byśmy chcieli zobaczyć tą Konwaliową, bo to
jest dla nas też okazja. Dobra. Niech wchodzą. Konwaliowa stoi od roku pusta,
było ostatnio zalanie jedna ściana się mieni grzybem po zimie, pierdolnęło z
kolana u góry pod kiblem, właściciele w Stanach i leciało, leciało pół
stycznia, w końcu sąsiad się zlitował nad kwiatkami, przyszedł i katastrofa.
Trzeba sprzedać, mówią Stany. Ja bym to dla siebie kupił.
Weszli i oglądają. Otwierają okna z jednej strony
klatki, z drugiej, uśmiechają się do siebie. Połowa wygląda jak z downem. Co to?
Jakaś wspólnota niepełnosprawnych? Machają do siebie. Akuku krzyczą. Już mnie
to dziwi. Wchodzę do budynku. Patrzę z bliska jak to wygląda. No jak zawsze
właściwie. Człowiek jak widzi nową rzecz, to zawsze nienormalny. Maca w
palcach, do nosa, do ust, jak dziecko. I tak samo tutaj. Jeden spuszcza wodę w
kiblu, druga bawi się gazem. Trzeci, jakiś tuman, czyta gazetę, ale oni mieli
dom kupować, dwoje się ściska przy drabinie na strych. Nic nie kumam, co nie
pytacie o media i ogrzewanie, co?
Wyłażą. I gadka. Oni by kupili, no ale ten remont,
czy on by nie mógł pójść na konto sprzedającego, bo oni nie mają. Dobra. Ja się
spytam, może spuszczą. To my w takim razie jesteśmy zainteresowani i może
kupimy. Możemy już się umówić w przyszłym tygodniu, na sto procent będziemy.
Znowu w środę o trzynastej, to już możemy się umówić. No, ale ja w środę jestem
zajęty. To… To…
Dłuższa sprawa, wszyscy patrzą na siebie. Ślimak, o
ślimak idzie. Tak wolno wszyscy się namyślają, że jak jeden tam z tyłu obmywa
językiem wargi, to mi się ślimak przypomina. To może za dwa tygodnie w środę o
trzynastej, mówi gruba od paszy. Patrzę w kalendarz. Dobra. Może być. Za dwa
tygodnie. Równo o tej porze.
Ale co się dzieje za tydzień. A właśnie. Dzwoni wspólnik.
Czy ja też ich miałem? Bo u niego cały
dzień siedzieli. Co za pojeby, opowiada. Mówią powoli, tylko połowę co powinni
i dużo się rozglądają. Kontakt z rzeczami najważniejszy, głaszczą klamki i
futryny i jedno się zsikało na samym środku kuchni, to najlepsze, mówi.
Ale zaraz, była tam taka gruba? Była. Słuchaj to oni
u mnie byli tydzień temu, i w tym tygodniu mieli być.
No i co.
Kurwa, gówno. A wiesz, czemu do Ciebie przyszli?
Bo nie przyszli do mnie.
To co, to jakieś świry?
No właśnie.
Z Tworek, kurwa!
O, kurwa.
Zobacz, mamy ich. Wychodzą co środę i… oglądają
domy.
Teraz przyszli do Ciebie, bo nie mogli do mnie.
Co Ci powiedzieli?
Że się odezwą.
Ze mną mają się spotkać za tydzień.
Kiedy?
No zgadnij.
No i co robimy.
Dzwonimy do Tworek i niech niech ich zwiążą.
Ale jazda.
I tyle było gadki, bo przecież nikt nie zadzwonił. Ale
w swoją środę pewnie wariatkowo przyszło na peron, jak się umówiliśmy, tylko że
mi się już nie chciało dymać, pogoda mniej przyjemna, powiedzmy, piździło
śniegiem po oczach, będę z idiotami łaził domy kupować. A tu zaraz dzwoni
telefon.
- Czemu Pana nie było – mówi gruba.
- Z idiotami nie rozmawiam.
Cisza po drugiej stronie. I po chwili.
- Ale my chcemy kupić ten dom.
Przeszło mi to przez głowę. Ale siedzę cicho.
Rozłączyć się? Lubię ten gest, ale ostatnio go dziewczyna nadużywa, więc przynajmniej
tutaj się powstrzymam.
- Dobra. Zaliczka sto tysięcy i podpisujemy umowę.
- Za tydzień.
- Gdzie?
- Gotówką w Macdonaldzie.
Jakieś szepty w słuchawkę. Szuru-buru.
- Dobrze.
Zadzwoniłem wieczorem do wspólnika. Wspólnik, jeszcze
zobaczysz. A za tydzień spotkałem się w Macdonaldzie. Mam taką zasadę, że jak
idzie o pieniądze powyżej pięćdziesięciu koła, to zakładam gajer. Więc
odpacykowany w tym gajerze, kurwa, tam siedzę, mendzę przy tym stoliku, kurwa,
czekam. Chuj wystawili mnie spryciarze. Tworkowcy. Co za pomysł, żeby zadawać
się ze świrami. Zwolnij człowieku, to już chyba znak, że chcesz idiotom domy
sprzedawać. Nie będzie ich jeszcze pięć minut i spierdalam. Co robić. Zegarek,
pióro, neseser, kurwa, gajer, a w gajerze idiota. Tamci za ladą zapierdalają w
tych czapeczkach „m” jak zapierdalali, a ty też nie siedź, tylko rób swoje.
Panie Marku, Panie Marku – złapali mnie już przed
samochodem. To Pan?
To ja.
To co, podpisujemy.
No możemy podpisać. Czy można złączyć stoliki, pytam
w Macdonaldzie. Nie, nie można, przyśrubowane. No to nie. To stać i się gapić.
I tak jedna przez drugą głowy wiszą, jak przy jakimś wypadku albo odpuście, gruba
siedzi naprzeciwko, ja tu gdzie ja i podpisujemy.
Kto podpisuje.
Kamilek.
Kamilek usiądź.
Czy Kamilek… - tak się zastanawiam, czy…
Tak, może się podpisać.
A u notariusza, będzie miał wszystko.
Kamilek? Będziesz miał?
Kamilek – twarz dziecka, naciągnięta z tyłu, jakby
tam właśnie został taki ślad w cieście, gdzie go ostatni raz ludzka ręka dotykała
tutaj nabłyszczona, sucha skóra, czarne oczka, czarnyje gałazy, jakby bity całe
tysiąclecia mówi, że podpisze i nikt, nikt mu nic nie może zabrać.
No to bardzo dobrze. To podpisujemy.
Szablon umowy, dane z dowodu.
Dane z ksero, tych ze Stanów właścicieli. Jak
pieniądze trafią na konto, to przylecą sprzedać. Pieniądze, właśnie na stoliku
i liczymy. Reszta się zaczyna nudzić, nie dla nich cyfry, nominały. Ja liczę
pieniądze, a co robią idioci. Rzucają frytkami za kasę. Pieniędzy rzucać
każdemu szkoda. Weź ich ucisz, mówię do grubej. Awantura bo frytki, kurwa, w całym
macu. Nie zdążycie do szpitala na powrót. Gruba się cieszy z nimi, góra się
trzęsie. Chuj, to macie pieniądze, rzucajcie pieniędzmi, kurwa, nie odróżnią i
ja się cieszę. Dałem ze dwa czy trzy tysiące, lata cały macdonald jak w cyrku,
drapią lamperie. Pieniądze, frytki. Ale wesoło. Za dom! Ja się jeszcze do was
wprowadzę, krzyczę do grubej na odhodnym. Gruba się cieszy. Na herbatkę,
zapraszamy. W środę! O trzynastej.
Co robić. Dalej robię w nieruchach. Jest ok.
Zwłaszcza w środy u wariatów. Podejmują herbatką, ciastkami, czym chata bogata.
Nie są tacy głupi, jakby się wydawało. Dom ma sprzątaczkę, media, prąd, o
wszystko dbam ja, w tygodniu wynajmuję na wieczory zamożnym państwu do
ruchania. Kamilek ugrzązł tam na dobre, gruba też, ja mam nawet wariatkę na
boku. Nie tacy oni wariaci.